06. FNT – DZIEŃ IV

06. FNT – DZIEŃ IV



Aż dwa spektakle konkursowe obejrzeliśmy w czwarty dzień Festiwalu Nowego Teatru. „Śmierć w Wenecji czyli czego najbardziej żałują umierający” w reż. Mikołaja Mikołajczyka z Teatru Dramatycznego im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku oraz naszą propozycję – „Mistrza i Małgorzatę” w reż. Cezarego Ibera. Goście jak zwykle dopisali!

Zachęcamy do lektury wywiadu z Cezarym Iberem, który przeprowadziła Aleksandra Kossakowska – redaktorka gazety festiwalowej [REC] Magazine, przygotowywanej codziennie przez zespół „Teatraliów”.


 

Wiedziałem, czego chcę

 

Aleksandra Kossowska: Grzegorz Przebindy po premierze Mistrza i Małgorzaty powiedział, że Bułhakow musi cieszyć się w zaświatach z tego wieczoru. Dlaczego nie zdecydował się pan na współpracę z dramaturgiem?

Cezary Iber: Kurczę, nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Może dlatego, że nigdy nie pracowałem z dramaturgiem i nie do końca wiem, jak to się robi. Od początku wiedziałem, czego chcę od tego spektaklu, miałem swoją wizję i chciałem to zrobić po swojemu. Mam poczucie, że moje umiejętności literacko-dramaturgiczne są dostatecznie wysokie, żeby sobie z tym poradzić. Poza tym, nie znam nikogo na tyle dobrze, żeby zaufać mu kompletnie w czymś tak wielkim jak Mistrz i Małgorzata. Z przyjemnością spróbuję pracy z dramaturgiem, ale wtedy, gdy nasze partnerstwo będzie rodzić się z czegoś innego niż tak ważny dla mnie tekst jak powieść Bułhakowa.

Bazą było nowe tłumaczenie, ale czy korzystał pan też ze starszych? Jakie były najważniejsze dla pana zmiany między tymi przekładami?

Przede wszystkim Przebindowie to uwspółcześnili. Z całym szacunkiem do wszystkich wcześniejszych tłumaczeń, ale to, co oni napisali, po prostu „układa się w gębie”. Lepiej mi się pracowało na tym tekście; miałem poczucie, że on ze sobą dialogował. Lepiej też pracowało się na nim aktorom. Mam wrażenie, że ten tekst ożył. Niedawno ukazały się nowe tłumaczenia, jeszcze ich nie czytałem, ale jestem bardzo ciekawy. Jeżeli chodzi o zmiany, to Przebindowie wykonali gargantuiczną pracę. Chociażby taka prozaiczna rzecz jak nazwanie Mateusza „Lewim”. Jesteśmy przyzwyczajeni do Mateusz Lewity. Jest to praktycznie wdrukowane w nasze głowy. Pan Grzegorz wytłumaczył mi później, że Lewita to jego funkcja i wszędzie jest w ten sposób (tj. jako Lewi – przypis red.) tłumaczony, poza polskimi przekładami. Bardzo ciężko było nam się przestawić przy pracy na Mateusza Lewiego. W ogóle zastanawiałem się, czy walczyć z czymś, co jest tak zakodowane – czy jest to w ogóle możliwe?

Na scenie występuje ponad dwadzieścia osób. Jakie są największe problemy przy pracy z tak liczną obsadą?

Dużo – naprawdę jest dużo problemów. To jest nie tylko obsada, lecz także cała technika. Sceny zbiorowe okazują się wyjątkowo trudne. Nie ma wtedy za bardzo przestrzeni na dialog. Są to zazwyczaj sceny choreograficzne, które, jako choreograf, musiałem po prostu ustawić. Sceny na większą liczbę osób, na przykład kolacja pod koniec spektaklu, powstawały z improwizacji. Ja rzucałem tylko ziarenko, ono kiełkowało w „coś”. To „coś” przeradzało się w jeszcze inną rzecz, potem jeszcze ktoś nas inspirował do czegoś innego. Wyszliśmy z rozmowy o budowaniu postaci diabłów, które pojawiają się na ziemi. Gdzie są granicę, których trzeba przestrzegać, a które wolno przekroczyć oraz ile z tego możemy dać widzowi. Bardzo dużo wyrosło także z naszej dyskusji, o czym to jest, czego od tego chcemy i w czym nas ogranicza sfera kultury i moralności. Było dużo różnych zdań, ale to było konstruktywne.

Czego pan chciał od tego przedstawienia?
Piękno tej powieści jest tak niesamowite – jest tak rozległa. Ale nie rozległa na przestrzeni kartek, ale w czytelniku. Każdy może ją interpretować jak chce i z każdym kolejnym zdaniem opowiadać o czym chce, bo ona zawiera naprawdę dużo. Jako reżyser mam za zadanie bycia wizjonerem jakiejś konkretnej idei. Przy Mistrzu i Małgorzacie możemy opowiadać o systemie, miłości czy miłosierdziu. Wiadomo, że wszystkiego nie zawrzemy.

Dlatego bardzo długo myślałem, o czym jest ten spektakl dla mnie, co chcę przez niego przekazać. Próbowałem go najpierw strukturalizować, jak uczono mnie tego w szkole przy nauce budowania scenariusza, po to, żeby odnaleźć apogeum, to, co jest kulminacją, najważniejszym momentem. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że całość sprowadza się do momentu, w którym Woland zadaje pytanie Małgorzacie, czego chce w zamian. „Chcę, żeby Fridzie zwrócono chusteczkę”. Medytowałem nad tym fragmentem i zrozumiałem, że o tym jest ten spektakl. O miłosierdziu. Jakiekolwiek ono jest, jakiekolwiek formy przybiera. O tym diable, który „częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”.

Często na próbach wznowieniowych reżyserzy decydują się dodać coś do swoich przedstawień. Jak to jest z panem?

Ja raczej wyrzucam. Jeżeli coś nie działa, to nie mam problemu z tym, że się tego pozbyć. Spektakle są zapisem tego, jaki jestem w danym momencie, co czuję, co myślę, ale jeżeli widzę, że coś działa na niekorzyść przedstawienia, to bez wahania z tego rezygnuję. Przy Mistrzu i Małgorzacie jeszcze nic nie wyciąłem, ponieważ jest dość świeży.

Premiera spektaklu miała miejsce 27 marca, czyli w Międzynarodowy Dzień Teatru. Jaka jest pańska osobista wizja teatru, marzenie o nim? Czy jest coś, co spełniło się dopiero przy pracy nad Mistrzem i Małgorzatą?

Najbardziej życzyłbym sobie, żebyśmy mieli dużo widzów, żeby teatr był wrażliwy i dyskutujący, wtrącający się i mądry. Przede wszystkim mądry.


 


 


Galeria: