DZIEŃ 2

DZIEŃ 2



O tym jak księżniczka okazała się smokiem

„Ona go kochała”, bardzo ciekawa sztuka młodego białoruskiego dramatopisarza, Andrieja Iwanowa, w interpretacji ukraińskiego teatru z Odessy, to opowiedziana nowoczesnym i uniwersalnym językiem stara jak świat historia: o tym jak wykorzystana, a potem odrzucona przez kochanka kobieta zamienia się w Furię, uosobienie bogini zemsty. Zakończenie jest przygnębiające: zdradzona miłość nie bierze jeńców.

Tania to piękna dziewczyna, uczennica szkoły zawodowej, po uszy zakochana w przystojnym nauczycielu, Siergieju. On o tym wie i w pijackim transie zakłada się z bogatym, znudzonym i zblazowanym przyjacielem, że zdoła odebrać jej cnotę, którą dziewczyna się szczyci. Przedmiotem zakładu jest nowoczesny komputer, nieosiągalny dla nauczyciela. Warunek jest jeden: Siergiej musi dostarczyć wszystkim, którzy obstawili wynik zakładu dowód w postaci nagrania wideo.

Nauczyciel zabiera zachwyconą małolatę do teatru i przez moment wydaje się, że zauroczenie zaczyna działać w obie strony. Ale to nie może się udać. Na scenę wkraczające inne postacie. Tania mieszka z ojcem alkoholikiem, który marzy o tym, żeby z więzienia wyszedł Kostia, zakochany w Tani jej dawny chłopak i żeby się z nią ożenił. Tania chce być kochana, byle nie przez osiłka Kostię, który z zazdrości zamordował jej kolegę. Dziewczyna uczucia lokuje w wyidealizowanym Siergieju, który w jej marzeniach jest rycerzem, który obroni ją przed smokiem. Ten jednak wcale idealny nie jest. Mieszka z matką, która naciska, żeby wreszcie się ożenił i usamodzielnił. Wypalony i zrezygnowany, wyzuty z uczuć (może z wyjątkiem miłości do psa Johna Snowa), marzy tylko o wyjeździe na Maltę.

Kostia to jego przeciwieństwo - nieokiełznana emocja, pierwotna siła, dlatego pierwsze co zrobi po wyjściu z więzienia to brutalnie pobije konkurenta. I tu ta historia mogłaby się zakończyć, pozostając przypowiastką o zblazowanych inteligentach, szukających adrenaliny, aby uleczyć dojmującą nudę i o spragnionej miłości dziewczynie ze społecznych nizin, kosztem której chcieli się zabawić, na szczęście jej były chłopak, zakochany w niej prosty brutal, spuścił im lanie. To byłby niezły materiał na telenowelę, ale tu jest wstępem do tragedii, w której jedną z głównych ról odegra facebook. Siergiej w końcu nagrywa film - dowód wygranego zakładu i wrzuca go do sieci. Ten podły czyn inicjuje przemianę Tani. Upokorzona, wykorzystana i odrzucona dziewczyna w desperacji morduje psa kochanka, a potem decyduje się szantażować mężczyznę, byle dalej z nim być, kurczowo i obsesyjnie z nim trwać. Niczym w filmie „Fatalne zauroczenie”. Tania już nie nazywa się księżniczką, lecz smokiem. Sergiej uświadamia Kostii, że Tania nie jest już tą, którą kochał, a zdruzgotany osiłek dusi ją własnymi rękami.

Niewinna, spragniona uczucia i uwagi dziewczyna ulega manipulacji, którą bierze za miłość i płaci najwyższą cenę za marzenia o lepszym życiu, a co z Siergiejem? Wygrał wymarzony komputer i wyjechał. W końcu jednak komputer sprzedał, a pieniądze wysłał ojcu Tani, aby kupić sobie spokój sumienia.

W spektaklu „Ona go kochała”, niczym w antycznej tragedii, nie ma wygranych, wszyscy stają się ofiarami.

Ale nie tylko sama historia jest tu interesująca, ale także sposób, w jaki została opowiedziana. 35-letni autor, Andriej Iwanow, posługuje się współczesnym językiem młodych ludzi, nie brak humoru, popowych piosenek i odniesienia do popularnego serialu, a w roli rekwizytu występuje facebook, medium społecznościowe, bez którego żaden młody człowiek chyba nie wyobraża sobie życia, ale nie każdy uświadamia sobie, że to może być narzędzie śmiertelnie niebezpieczne, służące do niszczenia ludzi, przy bierności, albo co gorsze akceptacji wyrażanej lajkami innych użytkowników. „Jesteście ludźmi, widzieliście to i milczycie?” - oskarża publiczność/ użytkowników facebooka Tania.

Odeski Ukraiński Akademicki Muzyczno-Dramatycznego Teatr im. Wasyla S. Wasylki w Odessie przedstawił w Rzeszowie spektakl wielowątkowy, emocjonalny, bardzo dobrze wyreżyserowany i zagrany, który ma charakter pokoleniowego krzyku. Publiczność festiwalu Trans/Misje - Wschód Sztuki nagrodziła jego twórców owacją na stojąco.

 

Malownicza legenda o golemie przy Zamku Lubomirskich

Ogromne konstrukcje i machiny wyjechały na plac obok rzeszowskiego zamku. W tej nowoodkrytej dla rzeszowskiej kultury przestrzeni, publiczność poznała naszpikowaną symbolami, stereotypami, faktami i legendami wyjątkowo malowniczą wersję legendy o praskim Golemie, ulepionym z gliny i ożywionym słowem „emet” (czyli „prawda”) oraz o jego twórcy, rabinie, który pochodził z Poznania.

W ubiegłym roku, podczas I edycji festiwalu Trans/Misje rzeszowianie obejrzeli na bulwarach premierowe widowisko plenerowe pt. „Diabeł łańcucki”, przygotowane przez wybitnych znawców tego gatunku - Lecha Raczaka, reżysera, dramaturga, znanego z Teatru Ósmego Dnia, długoletniego dyrektora artystycznego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Malta w Poznaniu oraz Piotra Tetlaka, scenografa i rzeźbiarza, znanego w Polsce autora wielu widowisk plenerowych i działań wizualnych, który urodził się w Rzeszowie. Znakomity tandem twórców powrócił do Rzeszowa z głośnym spektaklem „Rabin Maharal i Golem - czyli prawda i śmierć". Tym razem twórcy festiwalu zaproponowali całkiem nowe, nieoczywiste, ale jak się okazało niezwykle atrakcyjne miejsce dla plenerowych widowisk - plac ukryty za murami zamku, tuż przy jego bocznej ścianie, na co dzień niedostępny.

Głównym bohaterem opowieści jest żyjący w XVI w. żydowski rabin Juda Loew ben Bazalel, zwany Maharalem. Najpierw był rabinem Pragi, a później także Poznania, miasta, w którym się urodził. To z nim łączona jest słynna legenda o golemie - ludzkiej postaci ulepionej z gliny, w którą Maharal miał tchnąć życie, wkładając mu w usta karteczkę z hebrajskim słowem „emet", czyli prawda. Ale jeśli odjąć z tego słowa „e”, pozostanie „met”, czyli śmierć. Golem miał bronić praskich Żydów, posądzanych w owych czasach przez miejscową ludność o okultyzm i bezbożne praktyki, ale powołanie go do życia nie spodobało się ani Bogu, ani Szatanowi. Pokusa wchodzenia w boskie kompetencje pociąga ludzi od wieków, dlatego rabinowi trudno było pogodzić się z boskim nakazem unicestwienia swego dzieła, czyni to dopiero po tym, jak stracił kontrolę nad golemem, który zaczął siać zniszczenie. Rabin usuwa z jego ust magiczne zaklęcie.

Przedstawiona w spektaklu opowieść została ulepiona, niczym sam Golem, z wielu kawałków: faktów, bajek i mitów, zapisów z miejskiej kroniki i anegdot o Żydach, tragedii i kabaretu, klimatów odległej przeszłości i nawiązań do teraźniejszości.

Zachwyca plastyczność spektaklu. Przed oczami widzów przetaczają się ogromne metalowe instalacje przedstawiające m.in. Jeźdźca Apokalipsy o kształcie monstrualnego konia, budzącego respekt Anioła Śmierci, który odległy jest od tradycyjnych wyobrażeń słodkich aniołków. Te wizje dopełniają obrazy na telebimach: z hebrajskimi tekstami, rabinami i odrapanymi poznańskimi kamienicami, oraz wypuszczane w nocne niebo żywe gołębie i dym świec. Od nasycenia symboliką aż kręci się w głowie. A to wszystko służy jednemu celowi: stworzeniu niesamowitego klimatu widowiska, w którym miesza się sacrum i profanum. Nie można pozostać wobec tego obojętnym. Mistycyzm tego spektaklu i potęgowane przez rozpostarte nad widzami nocne niebo, wrażenie tajemniczej, sakralnej mocy jest bardzo silne, ale na szczęście nie przytłaczające. Nastrój przełamują scenki o niemal kabaretowym charakterze - nawet jeśli publiczność śmieje się bardzo krótko, bo szybko wpada w konsternację. Chodzi o scenę topienia nierządnicy, która zanurza się w specjalnym wielkim akwarium. Egzekucję prowadzi ksiądz, który po zakończeniu jej lakonicznym i obojętnym „Amen”, zaprasza zgromadzoną gawiedź na kolejne tego rodzaju „rozrywki”, ale tym razem śmierć zostanie zadana przez zakopanie żywcem, czy powieszenie. „Uzasadnienia” wyroków na nieszczęśników, które ksiądz wygłasza to nic innego jak czysty przykład zabobonu. Gdzie więc kończy się wiara, a zaczynają zabobony i zwykły strach przed działaniem złych duchów? W spektaklu tej granicy nie ma.

Twórcy puszczają czasem do widza oko: dawny Poznań to siedlisko zabobonów i ksenofobii, w którym jednak "warto żyć!" - bo tak brzmi współczesne hasło promocyjne miasta. A to znów przeplatane jest przejmującymi pieśniami o Bogu, sensie wiary i zwątpieniu.

Pośród tak wielu różnorodnych elementów twórcom udało się nie zatracić ducha judaizmu, stworzyć świat tajemniczy i intrygujący. A wykreowane na żywo niezwykłe obrazy na długo pozostają w pamięci.

 

Magdalena Mach, Gazeta Wyborcza Rzeszów

 

 


Galeria: Powrót